on nie jest wierzący, chodzi do jakiegoś zboru. tak jego matka mówi. sąsiadki rodziców rozmawiały na mój temat. wychodziłem z windy, to usłyszałem. na mój widok trochę zmieszanie (ale kompletnie nie wstrząśnięte) przerwały rozmowę i zamaszystym krokiem pomaszerowały na górę, jakby nic się nie stało. w końcu to one obgadywały, a nie je obgadywano. czyli rzeczywiście nic się nie stało.
powinienem się poczuć dotknięty, obrażony? nie wiem, może tak, w końcu to wielka niegodziwość nazywać kogoś niewierzącym tylko dlatego, ze nie chodzi do mojego kościoła, a do innego.
ale zaraz, zaraz. przecież one są dokładnie takie same jak my. mówią dokładnie takie same rzeczy jak my. dla nas, ewangelicznych chrześcijan, niewierzący to wszyscy nie z naszego podwórka. ileż to razy słyszeliśmy "urodziłam się w wierzącej rodzinie" (swoją drogą niezłe masło maślane), ewentualnie "poznałam świetnego chłopaka, kto wie, może nawet coś z tego będzie. to wspaniale, wierzący? nie, katolik". znajome? nawet jeśli nie chcesz się przyznać, to pewnie znajome.
ogłoszenie z ostatniego zborownika "sprzedam działki budowlane (...) sąsiedztwo to osoby wierzące z KZ Bielsko-Biała". może zmienimy treść? "sąsiedztwo to niewierzący ze Starokatolickiego Kościoła Mariawitów". tym razem też brzmi fajnie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz