Łączna liczba wyświetleń

sobota, 31 października 2009

31 pażdziernika

kolejna rocznica wystąpienia doktora Marcina Lutra. w skrócie zwana Świętem Reformacji, gdyż od tego wszysrko się zaczęło. czy w Polsce coś się o tym mówi? od rana szperam po różnych portalach internetowych i oczywiście ani słowa. po co pisać o czymś, co rzekomo jest obce polskości. bo przecież Polak to katolik. innej opcji nie ma.
oczywiście całe strony poświęca się pogańskiemu świętu zmarłych, kiedy to zgodnie ze słowiańską tradycją pali się świeczki na grobach. zwyczaj ten jest na tyle osobliwy, że przyjeżdżają do nas ludzie z Europy Zachodniej, by to oglądać. ci ludzie to tez chrześcijanie, może tylko trochę inaczej pojmujący swoją wiarę.
ale wracając do doktora Lutra. to też moje święto. spyta ktoś czemu skoro jestem zielonoświątkowcem, a nie luteraninem czy reformowanym. ano dlatego, że od tego dnia wszystko się zaczęło. i gdyby nie Marcin Luter nie byłoby Charlesa Parhama czy Williama Seymoura.
dziękuję Bogu za Reformację, za ojców duchowych ruchu, który oczyścił chrześcijaństwo z niebiblijnych naleciałości. dziękuję Bogu za prostą wiarę, za zbawienie w Chrystusie, za cud wiary, za miłość, którą czuję i za braci w wierze, którzy w dużej mierze są dla mnie sporym oparciem.
wspominam dzisiejszy dzień jako ważne wydarzenie w historii chrześcijaństwa. chyba najważniejsze zaraz po zesłaniu Ducha Świętego.

piątek, 30 października 2009

nieodrobiona lekcja inności

parę tygodni temu telewizyjna "dwójka" pokazała we wtorkowym cyklu ekumenicznym reportaż o gimnazjalistach z warszawskiego "Prusa". nauczycielka historii starała się im przekazać, ze Warszawa to nie tylko Polacy, a nawet jak Polacy to nie tylko katolicy. pomysł wart propagowania chociaż nauczycielka nie poradziła sobie z nim do końca, co pokażę później.
w ogóle sam pomysł, by w dzisiejszych czasach nauczać, że Polacy to nie tylko katolicy wydaje się lekko ryzykowny. tym bardziej należą się owej nauczycielce słowa uznania. jednak uczniowie nie do końca odrobili prace domową. a to już smuci.
jedna z wypowiadających się gimnazjalistek rzuciła do kamery następujące słowa "byliśmy w protestanckim kościele. jest on zupełnie inny niż normalny kościół do którego chodzę razem z rodzicami". jej kolega dorzucił "to był kościół kalwiński. od razu widać, że nie jest to kościół chrześcijański". jednym słowem fajnie. tak mówią młodzi ludzie w dużym mieście gdzie jednak występuje dość duży tygiel kulturalny. czy nikt im nie wytłumaczył, że są katolikami, a ewangelicy reformowani, zwani w skrócie kalwinistami to też chrześcijanie? czy nikt im nie powiedział, że stanowią tylko część religii zwanej chrześcijaństwem i nie posiadają monopolu na jedynie słuszne poglądy?
zastanawiające jest, że taka sytuacja ma miejsce w dużym mieście. to co mają powiedzieć ludzie na prowincji w małych miejscowościach gdzie nie mal wcale nie ma nie katolików? o tym mogą powiedzieć nasi współwyznawcy (nie tylko zielonoświątkowcy). o tym jak są traktowani, izolowani, wyśmiewani. uznawani za sekciarzy, dyskryminowani w pracy, w szkole. o tym, że ich dzieci nie mają się z kim bawić, nie maja z kim odrabiać lekcji. tak jest w wielu małych miejscowościach. ale co się dziwić skoro w Warszawie sytuacja wygląda jak opisana wyżej. jak długo mamy czekać, aż katolicy zaczną nas zauważać i traktować jak równych sobie? jak długo mamy znosić przytyki, złośliwości tylko dlatego, że nie chodzimy do "normalnego kościoła" (cyt. za warszawską gimnazjalistką)?
nie jesteśmy obcymi w tej ziemi. i nie widzę powodu, by dawać się tak traktować.

czwartek, 29 października 2009

dramatyczna potrzeba cudu

czyli jednak ściema. nie ma żadnego "cudu w Sokółce" bo go zwyczajnie nie mogło być. został niesmak, wątpienie w stan ludzkiego umysłu, ogólna niechęć do dalszych tego typu "rewelacji".
z drugiej jednak strony doskonale widać jak dramatycznie ludzie potrzebują cudu. żywego, namacalnego dowodu ingerencji Boga. najlepiej w ich życie. do takiego stopnia jest to głód, że są w stanie zaakceptować coś, co na pierwszy rzut oka jest nawet i śmieszne, gdyby nie fakt, że jest strasznie żałosne.
potrzeba cudu w życiu tych ludzi tym bardziej jest smutna, że mają niemal codzienną możliwość doświadczenia go. oddzielają się od niego tylko i wyłącznie na własne życzenie. przecież ludzie zapewne niemal w całości posiadają w domach Biblie. idę niestety o każdy zakład, że w większości przypadków Biblia ta jest wyłącznie elementem wystroju krótkiej półki z książkami. wychowani w katolickiej tradycji uważają ją za coś świętego. ale "świętego" z tym złym słowa znaczeniu, jako coś do czego "zwykły człowiek" nie ma dostępu. im wystarcza bowiem to, co ksiądz przeczyta w trakcie mszy. w ich rozumieniu religii Biblia jest wyłącznie dla duchownych. tylko oni mogą ją czytać i tylko oni są w stanie ją zrozumieć. a w przeciętnym domu służy ona wyłącznie jako rekwizyt w trakcie corocznej kolędy leżąc obok kropidła i "świętego" obrazka.
przecież wystarczy zacząć tylko regularnie czytać tę księgę i starać się stosować jej słowa w swoim codziennym życiu. ale nie. dla nich osoba regularnie czytająca Biblię jest kimś podejrzanym. w najlepszym razie Świadkiem Jehowy, w najgorszym innym sekciarzem. przecież Biblia jest przeznaczona wyłącznie dla osób duchownych.
w ten sposób będą tkwić w tym w czym do tej pory. w martwej, nic nie dającej religijności, gdzie każda namiastka cudu będzie jak deszcz po dziesięcioletniej suszy. ale to tylko chwila ochłody i dalej długotrwały okres suszy.
a rozwiązanie leży ( a właściwie stoi) tak blisko. na półce z książkami. tylko czy mają oni odwagę tam sięgnąć?