Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 7 grudnia 2010

świątynia nasza czy boża?

posłuchałem ostatnio "Lover, lover, lover" Leonarda Cohena. zainteresowany sięgnąłem po tekst. okazał się on modlitwą, lub raczej rozmową z Bogiem, błaganiem jakie skruszony wierny zanosi przed boże oblicze.
Bóg mu odpowiedział "sam zasłoniłeś moją twarz/sam wzniosłeś tę świątynię". bardzo fajne słowa. niekiedy bardzo prawdziwe, odpowiadające niestety rzeczywistości. to my zasłaniamy Bogu twarz. to my powodujemy, że nie tyle odwraca się od nas, co nas po prostu nie widzi. ktoś powie, że Bóg jest wszechmogący. owszem jest. ale nasz grzech odgradza nas od Niego. osobom wierzącym nie muszę tego przecież tłumaczyć. tzw. "wierzący niepraktykujący" rzeczywiście mogą mieć z tym pewien problem.
widzę tu jednak dwie opcje. w pierwszej człowiek w pełni świadomie "stawia sobie świątynię". jak wiemy podstawowym zakazem w Starym Testamencie jest zakaz bałwochwalstwa. Bóg niemal w każdym miejscu krzyczy "uciekajcie od bałwochwalstwa, nie stawiajcie sobie posągów odlewanych, nie czyńcie sobie innych ołtarzy". jednak czasem człowiek dochodzi do wniosku, że potrzebuje być samemu "sterem, żaglem i okrętem". że musi poszukać sobie swojej drogi i swoich wierzeń, które zaspokoją jego potrzeby. w tym momencie z własnej woli "zasłania Bogu twarz", dobrowolnie staje się bałwochwalcą i odstępuje od tronu Boga. tu sytuacja przynajmniej jest jasna i klarowna.
gorzej jest w sytuacji, gdy człowiek tak desperacko szuka Boga, że buduje jakąś świątynię, którą w swoim mniemaniu bierze za prawdziwą. nie dostrzega niestety swojego błędu i nieświadomie dryfuje w stronę herezji. co jeśli nikt nie wskaże mu błędnej drogi? czy szczere chęci szukania Boga wystarczą w starciu z błędami w jakie się ten człowiek pakuje? czy zbudowanie w dobrej wierze błędnej teologii i uznanie jej za swoją własną jest wystarczającym powodem do potępienia? tym miłym pytaniem żegnam się z czytelnikami

Brak komentarzy: